Strumień

W tramwaju gwar pijanych rozmów. Dwójka kobiet i dwójka mężczyzn w średnim wieku. Wszyscy pijani. Częstują się cukierkami, zaśmiewają, nucą szlagiery sprzed dekad („ale to już było” – mówi pani, „i nie wróci więcej” – odpowiada pan). Spuchnięte twarze, szumne deklaracje powrotu do pracy, powrotu do domu („mam jutro na szóstą do roboty”). Pijacki romantyzm przeplatany z prostactwem („pan taki miły, no zakochałam się, kurwa”). Szumna bezczelność mieszająca się z wycofaniem („najmocniej panią przepraszam za zachowanie” – mówi rumiany pijaczek do dostojnej trzydziestolatki, gdy jego rubaszne kloszardki opuściły już pojazd).

Przypominają bezdomnych z opowieści Hugo-Badera, z którymi spędzał dzień. Wszystko z wolna przypomina wszystko. Internet neuronów zdaje się łączyć ze sobą każdy kwant informacji. Bukowskiego z Wojaczkiem, dzisiejszą jesień z tą sprzed piętnastu lat, niewyraźne twarze zza szyb, mżawek i mgieł z osobami, osobowościami i ukochanymi. Ile razy już odkrywałem je w przypadkowych oczach, nosach, aktach strzelistych włosów, przegięciach figlarnych kosmyków na konwekcjach przestrzeni. I wszystko, absolutnie wszystko można skojarzeniami ze sobą połączyć, nawet ich z nią. Chyba tylko nie mnie.

Włączam Roguckiego, silną asocjację, talizmanem magdalenki zagryzam i nic. Zbyt odległa mara, najwidoczniej zza mórz nie sposób przywoływać. Zresztą jest w tym masochizm, bo i jaki racjonalizm za tym stoi? Nie dość, że śniło mi się spadanie z dwunastego piętra rozsypującego się wieżowca, a przecież nadchodzi grudzień? Dość chyba. Znaków pustych. Tu.

To światło mieszkające w długich włosach żył…

Remontowane ulice wyrżnięte z latarni, ciemność z rozbłyskami samochodowych świateł i ogromnym prawdopodobnie halogenowym reflektorem, a właściwie czterema w jednej oprawie, dającymi niesamowicie mocne, białe światło. Wygląda to trochę jakby ulica miała operację, te lampy są jak światła nad stołem operacyjnym. Tyle, że punktowe, więc kroją ciemność prawie jak laser, z linią przejścia może nie milimetrową, ale rzędu metra, dwóch. Krok i jesteśmy w jasnym, lipcowym dniu, w południe, krok i w listopadowej nocy jak z Dziadów.

Przystanek ginie w ciemności. Ledwo widać krawężnik, metr od ławki, omal nie wchodzę na ulicę. Siadam, marznę, rozbiera mnie chłód. Rozpaczliwie ogrzewam się przeglądaniem internetu w smartfonie. Bez efektu, LED jest zimny jak każde nowe światło, informacja nie grzeje.

Z mroku nadchodzi dziewczyna. Rzucam na nią spojrzenie krótkie, półsekundowe. Zadziwiające, że instynktownie wyczuwam urodę. Jedyne co w mroku dostrzegam to zarys twarzy, czerwień szminki i czerń ubrania. Jak zauważyłem w tych nieostrościach, konturach, przy braku światła, że jest ładna, że twarz ma gładką, a sylwetkę kształtną? Nie pojmuję. Jednak, gdy przyjeżdża autobus widzę, że to bardzo piękna, dwudziestoletnia brunetka. Na stopach czarne, lśniące baleriny, na nogach matowe pończochy, krótka spódniczka, aż dreszcz nie estetyki, a empatii przechodzi, tułów strojny w elegancki płaszczyk, włosy rozlane po nim jak szpilki mokrego atramentu. I faktycznie, cudowne czerwone usta, piękna biała twarz, a w niej lśniące kulki biało-brązowo-czarnych oczu. Jak to możliwe, że wszystko to w bezradności źrenic przeciw ciemności poznałem? Jak to się dzieje, że piękno czuć na kilometr, w tańcu ramion, nawet jeśli są ćwiercią milimetra na siatkówce, tak odległe; jak to możliwe, że widać je w dwóch fotonach tonących w mroku? Instynkt?