Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość

Rzeźbienie przyszłości, to kurewsko ciężkie zajęcie. Prawdziwa katorga, mordęga. Wymaga barowania się z teraźniejszością, a mało jest bardziej obrzydliwych uczuć, niż poczucie upływającego czasu. Kształtowanie zdarzeń jest robotą na pełen etat. Jestem nią wykończony.

Dostrzegłem to w minionym tygodniu w postaci drugiego półksiężyca wykwitłego pod gałkami ocznymi. Deprawacja snu wiedzie szlakiem urojeń, więc trzeba mi było poduszki. Żeby jednak w panice nie unikać tematu sięgnąłem po wysokie ce.

Sztuka wielkiego formatu, jak wszystko co ponadprzeciętne, rozgrzewa umysł. Rozwój duchowy to higiena intelektualna. Bez sesji wsobności, refleksji i wspomnień rodzą się zawały po trzydziestce i recepty na Xanax.

Rogucki przecina mi życie jak oddech. No… może nieco płycej. Jak seks powiedzmy. Ewoluuję razem z nim. Część płyt przypada na okresy szczególne. Pewne utwory kotwiczą ze sprawami najwyższej wagi. Znacie to.

I kiedy w tę noc listopadową odliczam lata i słucham głosu, co śpiewał wszelkie barwy życia, kiedy wspominam lata i dni, powraca idee fixe. Kształtują nas nieliczni. Rzeźbią nas przypadkowo, ledwie muskając osobowościami. Rujnują nas albo doskonalą. Zazwyczaj więksi od nas, mniej przeciętni. Zmieniają perspektywy. Zwyciężają nas, odmieniają. Czasami intelektem. Bywa, że urodą. To również siła.

Jak pięknie można postrzegać banał ciała! Ciężko wydobyć piękno wyłącznie z oka patrzącego, ale przysięgam, patrząc odpowiednio, przez filtry, pryzmaty kultury, przez szkiełka skojarzeń, zaokrąglenia uniesień, dostrzec można więcej. Pewien jestem, że nigdy, do końca świata i końca wieczności nie uda jej się zobaczyć w lustrze tego, co dostrzegłem ja. Najpewniej zresztą sam byłbym dziś już na to ślepy. Z pewnością kilka lat wcześniej. Kruchy jest zachwyt.

Ile ja sam krzywdy i nadziei skrzesałem? Nie jestem przecież pierwszym, lepszym Januszem. Coś-tam w miałkości tych brwi, w znużeniu tych oczu można odnaleźć. Kto w noce jak ta, w smutek jak mój, wspomina mnie i myśli jak inny byłby, gdyby nie potknięcie o moje życie? Jak wiele możemy znaczyć dla kogoś, kto tak niewiele znaczy dla nas? Jak bardzo niczym można być dla kogoś, kto jest, kto był dla nas wszystkim…

Ale głupio,
Że to tylko
Tak świsło
Tak błysło
Przez głowę

Ale głupio,
Że to tylko
Pożywką
Się stało
Dla wspomnień

Zapominam cię
Zapominam cię
Zapominam cię

Zapominam cię
Zapominam, że
Na śmierć

[ Piotr Rogucki, Całuj się, J. P. Śliwa ]

Strumień

W tramwaju gwar pijanych rozmów. Dwójka kobiet i dwójka mężczyzn w średnim wieku. Wszyscy pijani. Częstują się cukierkami, zaśmiewają, nucą szlagiery sprzed dekad („ale to już było” – mówi pani, „i nie wróci więcej” – odpowiada pan). Spuchnięte twarze, szumne deklaracje powrotu do pracy, powrotu do domu („mam jutro na szóstą do roboty”). Pijacki romantyzm przeplatany z prostactwem („pan taki miły, no zakochałam się, kurwa”). Szumna bezczelność mieszająca się z wycofaniem („najmocniej panią przepraszam za zachowanie” – mówi rumiany pijaczek do dostojnej trzydziestolatki, gdy jego rubaszne kloszardki opuściły już pojazd).

Przypominają bezdomnych z opowieści Hugo-Badera, z którymi spędzał dzień. Wszystko z wolna przypomina wszystko. Internet neuronów zdaje się łączyć ze sobą każdy kwant informacji. Bukowskiego z Wojaczkiem, dzisiejszą jesień z tą sprzed piętnastu lat, niewyraźne twarze zza szyb, mżawek i mgieł z osobami, osobowościami i ukochanymi. Ile razy już odkrywałem je w przypadkowych oczach, nosach, aktach strzelistych włosów, przegięciach figlarnych kosmyków na konwekcjach przestrzeni. I wszystko, absolutnie wszystko można skojarzeniami ze sobą połączyć, nawet ich z nią. Chyba tylko nie mnie.

Włączam Roguckiego, silną asocjację, talizmanem magdalenki zagryzam i nic. Zbyt odległa mara, najwidoczniej zza mórz nie sposób przywoływać. Zresztą jest w tym masochizm, bo i jaki racjonalizm za tym stoi? Nie dość, że śniło mi się spadanie z dwunastego piętra rozsypującego się wieżowca, a przecież nadchodzi grudzień? Dość chyba. Znaków pustych. Tu.