To światło mieszkające w długich włosach żył…

Remontowane ulice wyrżnięte z latarni, ciemność z rozbłyskami samochodowych świateł i ogromnym prawdopodobnie halogenowym reflektorem, a właściwie czterema w jednej oprawie, dającymi niesamowicie mocne, białe światło. Wygląda to trochę jakby ulica miała operację, te lampy są jak światła nad stołem operacyjnym. Tyle, że punktowe, więc kroją ciemność prawie jak laser, z linią przejścia może nie milimetrową, ale rzędu metra, dwóch. Krok i jesteśmy w jasnym, lipcowym dniu, w południe, krok i w listopadowej nocy jak z Dziadów.

Przystanek ginie w ciemności. Ledwo widać krawężnik, metr od ławki, omal nie wchodzę na ulicę. Siadam, marznę, rozbiera mnie chłód. Rozpaczliwie ogrzewam się przeglądaniem internetu w smartfonie. Bez efektu, LED jest zimny jak każde nowe światło, informacja nie grzeje.

Z mroku nadchodzi dziewczyna. Rzucam na nią spojrzenie krótkie, półsekundowe. Zadziwiające, że instynktownie wyczuwam urodę. Jedyne co w mroku dostrzegam to zarys twarzy, czerwień szminki i czerń ubrania. Jak zauważyłem w tych nieostrościach, konturach, przy braku światła, że jest ładna, że twarz ma gładką, a sylwetkę kształtną? Nie pojmuję. Jednak, gdy przyjeżdża autobus widzę, że to bardzo piękna, dwudziestoletnia brunetka. Na stopach czarne, lśniące baleriny, na nogach matowe pończochy, krótka spódniczka, aż dreszcz nie estetyki, a empatii przechodzi, tułów strojny w elegancki płaszczyk, włosy rozlane po nim jak szpilki mokrego atramentu. I faktycznie, cudowne czerwone usta, piękna biała twarz, a w niej lśniące kulki biało-brązowo-czarnych oczu. Jak to możliwe, że wszystko to w bezradności źrenic przeciw ciemności poznałem? Jak to się dzieje, że piękno czuć na kilometr, w tańcu ramion, nawet jeśli są ćwiercią milimetra na siatkówce, tak odległe; jak to możliwe, że widać je w dwóch fotonach tonących w mroku? Instynkt?