Do Austrii wjeżdżam z Hessem. Hermanem nie Rudolfem jednak – w okładce, nie w mundurze. Gra szklanych paciorków jest chłodna jak germański charakter i jak on wysublimowana. Entuzjazm, wylewność, to zdaje się nieodłączne atrybuty intelektualnej ułomności. Ewentualnie kolejna z moich racjonalizacji. Nie będę dowodził. Ot, twierdzę.
Sam Wiedeń jest – Boże, który nie istniejesz – piękny.
Jest to piękno budzące fizyczne uczucie rozkoszy, cesarska skala rozmachu, antyczny wymiar harmonii. Jest tam wszystko – gotyckie i neogotyckie katedry, barokowe i romańskie kościoły, monumentalne pałace cesarskie, rokokowe wnętrza, ciągnące się kilometrami neobarokowe fasady dostojnych kamienic, ogrody, fontanny, place, skrzydlate rydwany na dachach, miedziane kopuły majaczące na horyzoncie, parki, aleje, opery, teatry i muzea, kariatydy i atlanci.
Można zwichnąć palce i przetrącić język w opisach miasta, spróbować wyrazić jego charakter, muśnięty przez autora kilkoma spacerami w czerwcowym słońcu i stołecznym zmierzchu, napomknąć o żywotności wieczornych kafejek na Mariahilfer Strasse lub o popołudniowym spokoju Schottenring, opisać smak likieru morelowego w kawie z Cafe Central, wyrazić zachwyt kolumnadą Hofburgu, loggiami ratusza oraz opery. Ciężko jednak wyrazić doznanie.
Jedźcie tam. Póki tej perły nie dosięgły bomby. Póki żyjecie.