Problemy pierwszego świata

Często dość momenty olśnienia pojawiają się w toalecie, zazwyczaj jednak mają one miejsce podczas wypróżnień, nie ablucji, lecz i te drugie jak się okazuje mogą rodzić refleksję. Uderzyła mnie nagła świadomość rewolucji w czynności mycia, jaka dokonała się w moim przypadku na przestrzeni kilkunastu lat. Nie wchodząc w szczegóły, w krótkim okresie wszelkie techniczne utrudnienia dotyczące tego prozaicznego procesu, wszystkie niedogodności z nim się wiążące zostały postępem techniki i dobrobytu wyrugowane. Brzmi to może nieco górnolotnie, szczególnie, że temat przyziemny, lecz rzecz jest istotniejsza, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Ostatnie dwie, trzy dekady zmieniły nasze otoczenie subtelnie i znacząco zarazem. Pokolenie rewolucji przemysłowej większe na własne oczy cuda widziało, to prawda, ja jednak nie przeceniałbym pełzających zmian na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Wydaje mi się, że obecnie jesteśmy dość kurczowo uczepieni mentalnie przyszłości, od przeszłości raczej się odcinając, chyba, że dotyczy to osobistych, sentymentalnych kwestii. Jeśli idzie o poziom życia, raczej zapominamy i patrzymy do przodu. Pamiętam jeszcze, jak nasz kraj, jak świat cały, wyglądał dwadzieścia lat wstecz. Postęp jest piorunujący, tym mocniej piorunujący, że tak niezauważalny. Wtargnięcia parowozu, samolotu i bomby atomowej nie dało się przeoczyć żyjąc w czasach wielkich, epokowych zmian. Wydaje się jednak, że smartfon przeoczyć o wiele łatwiej. Mimo, że to jakże pożyteczne urządzenie dotarło błyskawicznie do niespotykanych wcześniej tłumów ludzkich. Dziś dopiero każdy omal leciał samolotem, przynajmniej jedna trzecia bogatszej połowy świata ma samochód, większość ciepłą wodę, prąd, Internet. Ludzie ery wynalazków słyszeli o nich. My z nich korzystamy.

I kiedy tak ciepła woda, dostępna dla mnie w dowolnej omal ilości i niewielkiej cenie, w ciepłym mimo zimowego chłodu pomieszczeniu obmywała moją skórę, kiedy przypomniałem sobie jak łatwe jest to w porównaniu z tym, jakie było, kiedy miałem tej skóry mniej, a jędrniejszą, to na wpół chaotycznym zapłonem neuronów przypomniał mi się Michel Houellebecq, ten genialny Francuz. Geniusz jego ujawnił mi się w tym momencie o wiele intensywniej niż dotychczas, choć jest to pisarz wielce mi przyjemny, człowiek, którego cenię i szanuję, niemalże podziwiam. Za myśl rzecz jasna, bo nie za styl życia. Mniejsza z tym jednak. Otóż Houellebecq opisuje w swoich książkach dość konsekwentnie problemy pierwszego świata. Jest w jego deskrypcjach trochę technofetyszyzmu (a może to tylko product placement?) – w tych wszystkich czułych opisach aut, apoteozach centrów handlowych, czy przedmiotów codziennego użytku, to prawda, ale jest przede wszystkim druga strona tego medalu – wyobcowanie, samotność, niemożliwość relacji; a medalem tym jest postęp.

Postęp (ściślej – postęp techniki) ma u Houellebecqa naturę dwojaką. Ma zresztą taką w rzeczywistości. Z jednej strony jest siłą pozytywną, ułatwiającą życie, zwiększającą przyjemność (a większość bohaterów książek pisarza to hedoniści). Z drugiej jednak – rodzi atomizację i rozpad społeczeństwa. Bohaterowie u Houellebecqa są tak ślepo oczarowani konsumpcją, z całą tą hipnotyzującą machiną marketingu i przemysłową doskonałością powtarzalności towarów i usług, jak karuzelą z kostkami zachwycony był w disneyowskiej Pocahontas piesek gubernatora Ratcliffe’a. Będąc zamożnymi obywatelami pierwszego świata zaczynają ich dopadać problemy dla tego świata typowe. Problemy nowe i na swój sposób unikalne. W odnalezieniu tej charakterystyki i opowiadaniu jej w doskonały sposób wyraża się właśnie geniusz Francuza.

Przez lata problemami ludzkości było zdrowie, pełny żołądek, w ostateczności miłość. My, klasa średnia zachodnich społeczeństw żołądki mamy pełne, a zdrowie, nawet jeśli nie pierwszorzędne, to przynajmniej na tyle solidne, by nie wadziło nam w cieszeniu się życiem. Zresztą wszyscy z wolna przeczuwają przełomy na horyzoncie. WZW C stało się już chorobą uleczalną, HIV przewlekłą, a zresztą i z niego kilka osób zostało już w pełni wyleczonych, co najpewniej niedługo przełoży się na setki milionów ozdrowieńców. Byłoby dziwne, gdyby w przeciągu następnego pokolenia nie znalazły się skuteczne metody leczenia większości nowotworów. W takiej sytuacji literatura realistyczna miała ostatni bastion w postaci problemów obyczajowych, które najczęściej sprowadzały się do wspólnego mianownika ludzkości, czyli problemów miłosnych. Houellebecq co prawda jest romantykiem, ale bardziej jednak hedonistą, w każdym razie jako twórca dzieł, czy protoplasta własnych bohaterów, więc zgadza się raczej z pewnym polskim raperem, że pytać o miłość nie ma sensu, gdyż mamy to przećwiczone, bo to pokolenie ją zgubiło na melanżu razem z telefonem. W takich okolicznościach okazuje się, że zmęczeni hedonizmem, osamotnieni dobrobytem nie potrafimy już nawiązywać długotrwałych i pożywnych relacji z drugim człowiekiem. Opętani przez przedmioty, zepsuci przez konsumeryzm cierpimy z braku prawdziwych więzi. I prawdziwych problemów; które wymyślamy sobie sami – nowe; jak umysł zdeprywowany sensorycznie śni iluzje; bo przyzwyczajeni latami ewolucji, setkami pokoleń do problemów przyziemnych, nie potrafimy żyć w świecie zbyt łagodnym.