Dojrzałość

Sprawiłem dziś radość dwójce osób. Ile goryczy zadałem, tego nie zauważyłem.

Nie jestem już młody. Umiera we mnie szczeniak. Przestałem smakować poślednie triumfy. Nauczyłem się cieszyć przewagą subtelną. Kiedyś pokonałbym, upokorzył. Teraz umiem się radować świadomością siły. Uderzyć. Dać się uderzyć. Sponiewierać. Stworzyć nadzieję. Dobić. Zostawiając przy tym iluzję równości. Okrutne. Jakże jednak przy tym smaczne.

Tymczasem blondynki rumienią się wciąż pięknie. Już subtelniejsze, mniej prostackie metody. Więcej rozwagi tempa – cierpliwość szachisty. Cudowna jest ta ich cienka skóra. Jak u ryb. Zawsze lubiłem czyste mięso.

Kobieta jest tylko obietnicą szczęścia

Oczywiście, że kradnę. Kradnę i przeinaczam. Kto ma wiedzieć, ten wie. Od piękna do kobiety jednak niedaleko. Chłopcy, którzy nigdy nie poczuli, że oczy przed nimi są największym pięknem świata, niech wyjdą, uciekną i dodadzą ten adres do swoich firewalli. Dziewczęta, które nigdy nie poczuły na sobie spojrzenia mówiącego – nic ponad, nic poza, mój Boże – niech nadal szukają, niech nie ustają w poszukiwaniach nigdy. Każda z was powinna się kiedyś poczuć za idealna na odwagę.

Pewna myśl nie daje mi ostatnio spokoju tak bardzo, że postanowiłem ją zabić tym tekstem. Przez wiele lat byłem przekonany, że urok rośnie w miarę piękna, które jest obiektywne. Zbyt stary już jestem na taką naiwność, więc wiem już, że pożądanie może budzić struktura twarzy podobna do kogoś z dzieciństwa, dobrze dobrana spódniczka odsłaniająca co trzeba, a co trzeba kryjąca, a nawet smutek taki, że aż Bogu smutno – bo tworzy pewną przedziwną czułość.

Ostatnio jednak dotarło do mnie, że jest coś, co działa najmocniej, najsilniej, wręcz piorunująco. Immanentna radość. Znacie je – te kilka kobiet, które nie uśmiechają się tylko, gdy są martwe, bo nawet w śnie wyglądają na szczęśliwie; którym oczy lśnią jak w mandze; które chód mają lekki jakby unosiły je baloniki z helem.

Uciekajcie od nich. Spierdalajcie jak najdalej. Najszybciej jak tylko pozwalają wam nogi i płuca. Nie wierzcie, że to posiadaczki tajemnicy szczęścia, której was nauczą. Nie przypuszczajcie nawet, że przy nich dowiecie się jak być jak one, radosnym, zadowolonym, kwitnącym. Pamiętajcie, że piękne są nie tylko nokturny, sonety, parki, katedry i góry, ale też requiem, treny, puszcze, atomowe grzyby i wulkany.

Do końca

Jacek Walkiewicz, dość słynny polski coach, w swoich wystąpieniach mawia często: W życiu są rzeczy, które warto, i są rzeczy, które się opłaca, ale nie zawsze to, co warto, się opłaca, i nie zawsze to, co się opłaca, warto. Choć nie łatwo uniknąć dziś zarzutu bycia kolejnym Coelho, słowem argumentu trywialności w przypadku aforyzmu, to wydaje mi się, że coś w tym jednak jest.

Staję właśnie przed takim wyborem. Wydaje się, że się nie opłaca. Przedsięwzięcie jest nieco ryzykowne. Termin szalony. Szanse niepewne. Mimo to: warto.

Wiele zajęć różnych kwestii mnie w życiu nauczyło. Biegi długodystansowe: trzymać rozsądne tempo, nie szarżować i być konsekwentnym. Spekulacja na giełdzie: nie popadać w histerię w złych dniach i nie chwytać się kurczowo pierwszej okazji, gdy tylko pojawi się zysk, bo może zjawić się większy. Pewne lato nauczyło mnie również, by nigdy nie odpuszczać. Nie wolno przenigdy, pod żadnym pozorem, ani argumentem poddać się w walce o marzenia. Choćby kompletnie obłąkane były plany ich realizacji. Niechby nawet wyszło się na kompletnego idiotę w próbach ich zwyciężenia – walczyć. Walczyć i próbować. Jedyną alternatywą jest wieloletnia gorycz. Nie z przegranej bynajmniej. Z tego momentu, sekundy słabości, w której zdecydowało się wywiesić białą flagę.

Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość

Rzeźbienie przyszłości, to kurewsko ciężkie zajęcie. Prawdziwa katorga, mordęga. Wymaga barowania się z teraźniejszością, a mało jest bardziej obrzydliwych uczuć, niż poczucie upływającego czasu. Kształtowanie zdarzeń jest robotą na pełen etat. Jestem nią wykończony.

Dostrzegłem to w minionym tygodniu w postaci drugiego półksiężyca wykwitłego pod gałkami ocznymi. Deprawacja snu wiedzie szlakiem urojeń, więc trzeba mi było poduszki. Żeby jednak w panice nie unikać tematu sięgnąłem po wysokie ce.

Sztuka wielkiego formatu, jak wszystko co ponadprzeciętne, rozgrzewa umysł. Rozwój duchowy to higiena intelektualna. Bez sesji wsobności, refleksji i wspomnień rodzą się zawały po trzydziestce i recepty na Xanax.

Rogucki przecina mi życie jak oddech. No… może nieco płycej. Jak seks powiedzmy. Ewoluuję razem z nim. Część płyt przypada na okresy szczególne. Pewne utwory kotwiczą ze sprawami najwyższej wagi. Znacie to.

I kiedy w tę noc listopadową odliczam lata i słucham głosu, co śpiewał wszelkie barwy życia, kiedy wspominam lata i dni, powraca idee fixe. Kształtują nas nieliczni. Rzeźbią nas przypadkowo, ledwie muskając osobowościami. Rujnują nas albo doskonalą. Zazwyczaj więksi od nas, mniej przeciętni. Zmieniają perspektywy. Zwyciężają nas, odmieniają. Czasami intelektem. Bywa, że urodą. To również siła.

Jak pięknie można postrzegać banał ciała! Ciężko wydobyć piękno wyłącznie z oka patrzącego, ale przysięgam, patrząc odpowiednio, przez filtry, pryzmaty kultury, przez szkiełka skojarzeń, zaokrąglenia uniesień, dostrzec można więcej. Pewien jestem, że nigdy, do końca świata i końca wieczności nie uda jej się zobaczyć w lustrze tego, co dostrzegłem ja. Najpewniej zresztą sam byłbym dziś już na to ślepy. Z pewnością kilka lat wcześniej. Kruchy jest zachwyt.

Ile ja sam krzywdy i nadziei skrzesałem? Nie jestem przecież pierwszym, lepszym Januszem. Coś-tam w miałkości tych brwi, w znużeniu tych oczu można odnaleźć. Kto w noce jak ta, w smutek jak mój, wspomina mnie i myśli jak inny byłby, gdyby nie potknięcie o moje życie? Jak wiele możemy znaczyć dla kogoś, kto tak niewiele znaczy dla nas? Jak bardzo niczym można być dla kogoś, kto jest, kto był dla nas wszystkim…

Ale głupio,
Że to tylko
Tak świsło
Tak błysło
Przez głowę

Ale głupio,
Że to tylko
Pożywką
Się stało
Dla wspomnień

Zapominam cię
Zapominam cię
Zapominam cię

Zapominam cię
Zapominam, że
Na śmierć

[ Piotr Rogucki, Całuj się, J. P. Śliwa ]

Trzy

Pierwszą spotykam wychodząc z biurowca. Wszystkie korporacyjne wnętrza są takie same. Krzesła, biurka, monitory. Recepcje, badge, nadgodziny. Mimo ósmej rano ponure, sine twarze wpatrzone w ekrany. Zapach taniej kawy wije się między boksami open space’u. Za oknem jesień, polska jesień: szare krople szklą szkielety drzew, zblakła trawa umiera na marginesie krzywych chodników. Ma na imię D. i ładne nogi. Choć to ja pierwszy zaczepiam ją spojrzeniem, to z braku pewności pozwalam jej przejąć pałeczkę.

– Czy my się skądś nie znamy?

Znamy, rzecz jasna. Trzy zdania na krzyż, small talk w deszczu, uśmiechy. Gramy to jak Zimmerman mazurki. Dwa miesiące temu, jakiś wieczór, kilka godzin. Tak, to była ona. Emocjonalna, wyrazista, o dużym potencjale seksualnym wyrażającym się w sformułowaniach takich jak Uwielbiam penisa mojego faceta, jest zajebisty, najlepszy. Wymieniamy się banałami, odliczamy trzy minuty. Więcej niż pięć ta rozmowa nie potrwa. Wyczekujemy milczenia. Pod koniec rzucam kwotę. W Polsce o pieniądzach się nie rozmawia. Oczy puchną jej jak brzuch w ciąży. Po co to zrobiłem? Mogłem skłamać. Mogłem powiedzieć pięć tysięcy. Jestem złym człowiekiem.

Drugą spotykam w centrum handlowym. Wszystkie sklepy są takie same. Tysiące lamp i lśniące posadzki. Smugi perfum na piętrach z ciuchami. Zapach tłuszczu na piętrach z jedzeniem. Nisko położona piramida wieku. Tłumy nastolatków. Samotni staruszkowie. Te same marki. Wszędzie, w każdym mieście, a nawet i kraju te same loga i usługi. Złote łuki, łyżwa, krokodyl. Miasto, masa, maszyna. Uniformizacja, unifikacja, globalizacja. Mózg zaś jest fascynujący. Ostatni raz widziałem ją 10 lat temu. Znaliśmy się dwa tygodnie. Rozpoznanie twarzy zajmuje mi mniej niż sekundę. Tak pięknie się dziwi, gdy przeszłość wita się z nią wymieniając jej imię i nazwisko. Tak zabawnie się przeraża, kiedy uświadamia sobie, że mnie nie pamięta. Umyka szybko. Jakby można było umknąć przed przeszłością…

Trzecią spotykam w księgarni. Wszystkie empiki są takie same. Hipermarkety z książkami. Nie kupicie tam Lermontowa, ani Hemingwaya, ale Kasię Tusk i Kingę Rusin w promocji. Może nawet w zestawie. Do książki zaproponują wam czekoladę. Znajdziecie tam każdy poradnik. Zresztą na sekcji poradników mała, smutna sprzedawczyni każe mi szukać Raczkowskiego. Kiedy mówię jej, że tytuł to Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk nie dowierza. Co innego wesoły rudzielec, który pomaga mi później, gdy moje poszukiwania kończą się fiaskiem. Ma szeroki uśmiech, figlarne spojrzenie brązowych oczu i czarne jeansy o wysokiej talii. Rzecz jasna krępujące jej zgrabny tyłeczek. Ach, jakie to niskie, że klepię w klawisze o tym, jak zwinie sunie przez półki, przez regały. Cóż jednak, jesień. Jakoś muszę zagłuszyć, że między tymi regałami ważniejsze sceny mnie kiedyś dopadły. Tylko wgapiając się w czarne jeansy rudej mogę zapomnieć o czarnych jeansach złotej.

Strumień

W tramwaju gwar pijanych rozmów. Dwójka kobiet i dwójka mężczyzn w średnim wieku. Wszyscy pijani. Częstują się cukierkami, zaśmiewają, nucą szlagiery sprzed dekad („ale to już było” – mówi pani, „i nie wróci więcej” – odpowiada pan). Spuchnięte twarze, szumne deklaracje powrotu do pracy, powrotu do domu („mam jutro na szóstą do roboty”). Pijacki romantyzm przeplatany z prostactwem („pan taki miły, no zakochałam się, kurwa”). Szumna bezczelność mieszająca się z wycofaniem („najmocniej panią przepraszam za zachowanie” – mówi rumiany pijaczek do dostojnej trzydziestolatki, gdy jego rubaszne kloszardki opuściły już pojazd).

Przypominają bezdomnych z opowieści Hugo-Badera, z którymi spędzał dzień. Wszystko z wolna przypomina wszystko. Internet neuronów zdaje się łączyć ze sobą każdy kwant informacji. Bukowskiego z Wojaczkiem, dzisiejszą jesień z tą sprzed piętnastu lat, niewyraźne twarze zza szyb, mżawek i mgieł z osobami, osobowościami i ukochanymi. Ile razy już odkrywałem je w przypadkowych oczach, nosach, aktach strzelistych włosów, przegięciach figlarnych kosmyków na konwekcjach przestrzeni. I wszystko, absolutnie wszystko można skojarzeniami ze sobą połączyć, nawet ich z nią. Chyba tylko nie mnie.

Włączam Roguckiego, silną asocjację, talizmanem magdalenki zagryzam i nic. Zbyt odległa mara, najwidoczniej zza mórz nie sposób przywoływać. Zresztą jest w tym masochizm, bo i jaki racjonalizm za tym stoi? Nie dość, że śniło mi się spadanie z dwunastego piętra rozsypującego się wieżowca, a przecież nadchodzi grudzień? Dość chyba. Znaków pustych. Tu.

To światło mieszkające w długich włosach żył…

Remontowane ulice wyrżnięte z latarni, ciemność z rozbłyskami samochodowych świateł i ogromnym prawdopodobnie halogenowym reflektorem, a właściwie czterema w jednej oprawie, dającymi niesamowicie mocne, białe światło. Wygląda to trochę jakby ulica miała operację, te lampy są jak światła nad stołem operacyjnym. Tyle, że punktowe, więc kroją ciemność prawie jak laser, z linią przejścia może nie milimetrową, ale rzędu metra, dwóch. Krok i jesteśmy w jasnym, lipcowym dniu, w południe, krok i w listopadowej nocy jak z Dziadów.

Przystanek ginie w ciemności. Ledwo widać krawężnik, metr od ławki, omal nie wchodzę na ulicę. Siadam, marznę, rozbiera mnie chłód. Rozpaczliwie ogrzewam się przeglądaniem internetu w smartfonie. Bez efektu, LED jest zimny jak każde nowe światło, informacja nie grzeje.

Z mroku nadchodzi dziewczyna. Rzucam na nią spojrzenie krótkie, półsekundowe. Zadziwiające, że instynktownie wyczuwam urodę. Jedyne co w mroku dostrzegam to zarys twarzy, czerwień szminki i czerń ubrania. Jak zauważyłem w tych nieostrościach, konturach, przy braku światła, że jest ładna, że twarz ma gładką, a sylwetkę kształtną? Nie pojmuję. Jednak, gdy przyjeżdża autobus widzę, że to bardzo piękna, dwudziestoletnia brunetka. Na stopach czarne, lśniące baleriny, na nogach matowe pończochy, krótka spódniczka, aż dreszcz nie estetyki, a empatii przechodzi, tułów strojny w elegancki płaszczyk, włosy rozlane po nim jak szpilki mokrego atramentu. I faktycznie, cudowne czerwone usta, piękna biała twarz, a w niej lśniące kulki biało-brązowo-czarnych oczu. Jak to możliwe, że wszystko to w bezradności źrenic przeciw ciemności poznałem? Jak to się dzieje, że piękno czuć na kilometr, w tańcu ramion, nawet jeśli są ćwiercią milimetra na siatkówce, tak odległe; jak to możliwe, że widać je w dwóch fotonach tonących w mroku? Instynkt?

I.

Wracając z pracy mijam na osiedlu I. Jest śliczna. Szczególnie w migawce półsekundowego spojrzenia, kiedy z jej źrenic wywierconych w ciemnobrązowych oczach mój mózg może interpolować piękno, które jak głosi przysłowie tkwi w patrzącym. Umyśle, bo nie ciele, za które mi wstyd – za te włosy w nieładzie, bo poranny pośpiech nie zawsze odnajdzie miejsce na pastę, za te buty do wymiany od trzech miesięcy, za szczecinę niedogoloną, niechlujną. Najbardziej jednak chyba za nijakość. Kiedy byłem bowiem kimś innym I. miała dla mnie wiele uśmiechu. Całkowicie nieuzasadnionego. Uśmiechu siedemnastolatki. Jeszcze niewinnego, jeszcze nierozeznanego w swojej sile. Delikatnego, nieświadomego uśmiechu sprzed dekady. Dziś jej twarz poważniejsza, usta sprężyste, zmysłowe jak wtedy, grymas na nich jednak doroślejszy. Znikła figlarna dziewczynka, która robiła sobie zdjęcia w samolocie z wokalistą Ironsów. Jej półsekundowy szkic przywodzi na myśl businesswoman. Być może pracuje w korpo, może jest już bullshit-accountem albo wtf-managerem. Niewykluczone, że jej umiejętności miękkie są doceniane, a kontakt z klientem opanowała do perfekcji. Jej CV imponuje, a pewny chód raduje serce jej bossa, nawet jeśli jest tylko junior specialist albo applicant. Może też sprzedawać telefony w pobliskim salonie. Tak. Na pewno coś sprzedaje, bo kupiłbym od niej w ciemno. Nie widzi mnie, nie dostrzega, nie poznaje. To przewidywalne, zbyt mocno się zmieniłem, nikt mnie już nie poznaje. Nie czynię najpewniej dość pociągającego wrażenia, by trwonić na mnie czas, jak ja na własną przeszłość, na te twarze z osiedla, z miasta i z regionu, które pamiętam zawsze, których nie zapominam nigdy, które w pół sekundy rozpoznaję, twarze dzieci – obróconych w mężczyzn, dziewczynek – wykwitłych w kobiety, głupców – dziś w szmatach biedaków, kujonów – kończących fatalnie, kaczątek – dziś w skórach łabędzi. I tych kilku kobiet, które nie zmieniają się wcale. Najpierwsze sarny od zawsze. Na zawsze. Na palcach dłoni policzalne, wyjątkowe, najpiękniejsze. Minęła mnie I. Ma dwadzieścia pięć lat i jest śliczna.