Skaza cyfrowa

Tomasz Beksiński był człowiekiem niezwykłym. Rozhisteryzowanym samolubem, faszystą romantyzmu, frustratem tonącym we własnej żółci. I był w tym wszystkim piękny. Autentyczny, głęboki, genialny na swój obłąkany, potworny sposób. Pisał piękne teksty, istne treny, rozpacze, dramaty esejów, morza łez w rozlewach akapitów.

Czy cierpiał? Cierpiał.

Czy umarł? Umarł.

Dość jednak o Beksińskim. Tytanów rozpaczy było wielu. W każdym razie Tomasz nie znosił komputerów. I choć w proroków nie wierzę, choć te maszyny sam kocham, żyję z nich i dzięki nim, to przyznać muszę, że miał intuicję.

Słucham dziś dawnych albumów. Tych niedoskonałych, wiecie, bez limiterów i kompresorów, bez autotune’a i reverbów. Prostych, a pięknych. Kanciastych, a głębokich.

Słucham i wspominam czasy przed Facebookiem. Dawno, dawno temu, za żelazną górą na złej ziemi, pod zawsze smutnym niebem… nie było Instagrama. W lasach czaiły się krasnale i nimfy, a w pornolach nie było nimfetek i pożyczano je sobie w formie splamionych spermą gazetek. Nie było Snapa, ale też wszystko znikało im dalej od teraźniejszości.

Słucham i myślę, myślę i szkoda mi trochę dzisiejszych dzieciaków. Oczywiście bardziej od abstrakcyjnych, straconych pokoleń szkoda mi własnego, a właściwie wyłącznie siebie, bo w sumie pierdolę całą resztę, tak samo jak wszyscy siebie nawzajem od czasu pierwszych hominidów.

Biedni jesteśmy i smutni, oszołomieni doskonałością naszych wytworów, precyzją wyrżniętych do nanometra procesorów, telefonów, lśnieniem karoserii i ekranów o rozdzielczościach lepszych już od naszego popsutego życiem wzroku.

Zagubieni jesteśmy w próżności profilów, w szlifowaniu zdjęć na tokarce filtrów i ujęć, w dobieraniu najlepszych, najpiękniejszych kłamstw o sobie samym i retuszowaniu worków pod oczami, pieprzyków, błędów, a przede wszystkim rozpaczy; smutni w naszych szerokich, korygowanych przez ortodontę uśmiechach na zdjęciach wykonywanych tuż po piaskowaniu i szczotkowaniu; żałośni w spotkaniach przy stolikach w coraz wymyślniejszych knajpach, podczas których potrafimy już tylko patrzeć w milczące lustereczka własnych smartfonów, a nie własne spragnione bliskości oczy.

Naprawdę jednak przerażający są ci, co po nas przychodzą. Którzy nawet kupując analogowe aparaty fotograficzne, stare auta bez LEDów, ABSu i kontroli trakcji, winylowe longplaye i pożółkłe książki nie zrozumieją analogowego świata. Świata niedoskonałego, czasami zbyt gorącego, bywało, że mroźnego, z trzaskami na nagraniach, ze śmiercią nieskalkulowaną, z ograniczeniami i zmęczeniem. Nie tego zimnego i doskonałego, cyfrowego. Tamtego tysiącletniego świata, który był… jak my. Po prostu.

XIX

Trzeba za czymś tęsknić. Za przegraną fortuną, straconą miłością lub smakami dzieciństwa. Za banałami albo niezwykłością – kimś fascynującym i niecodziennym, kto musnął nas w swojej wyjątkowości i na lata napiętnował tęsknotą; za smakiem ust jakiejś cichodajki. Za czym konkretnie – to bez znaczenia. Dobrze jest jednak, pożywnie, od czasu do czasu oddać się nostalgii. Refleksja, szlachetny smutek, myśl wsobna, a nie w świat wycelowana, na dłuższą metę jest szkodliwa, ale od święta – przydatna, może i konieczna.

Moją tęsknotą jest wiek XIX. Moja ziemia obiecana, wyśniona tysiącem kartek powieściowych pejzaży. Szczyt rozwoju Europejskiej kultury, sztuki i nauki. Czas panowania przez kilka wybitnych narodów nad całym światem. Epoka geniuszy – fizyków, literatów, matematyków, chemików. Wynaleziono rower, prądnicę, szybowiec, żarówkę, samochód i radio. Balzac napisał Ojca Goriot, Hugo Katedrę najświętszej Marii panny w Paryżu, Wilde Portret Doriana Graya, Tołstoj Annę Kareninę, Dostojewski Zbrodnię i karę, a Dickens Klub Pickwicka. Moje miasto z 800 mieszkańców rozrosło się do 300 tysięcy i w kilka dekad z drewnianej osady eksplodowało w ponad siedem kilometrów kwadratowych wielkomiejskiej zabudowy.

Lektura Bohatera naszych czasów, jak każda lektura powieści z tamtych lat umocniła mnie w dekadenckim przekonaniu, że wielkość jest za nami. Prostota wypacza się w prostactwo, kultura osuwa się w jarmark i rynsztok, najwyżej zaś w drwinę pretendującą do sztuki, a wszelka ambicja zostaje z chamską bezczelnością wyśmiana. Może z wyjątkiem ambicji dorobienia się majątku lub sławy. Przez państwową edukację jesteśmy wszyscy skażeni prostactwem, a w tym oparze bezideowości, szyderczej ironii przeciw ideałom moralnym Pieczorin jest może nawet bardziej bohaterem n a s z y c h czasów, niż tych, co go uformowały.

Tyle, że przecież to bzdura. Nie zmienia się nic, a co najwyżej utensylia. Może budynki mamy brzydsze, ale za to auta ładniejsze od koni; natomiast ludzie? – ludzie identyczni, że aż dziwne. Pozostaje powinszować Rosjaninowi smaku i talentu – bo rzecz jest wspaniała, a i wpływ wywiera – sobie pogratulować zaś tej ewidentnej nad Michaiłem przewagi, że jest się żywym, nadal żywym, co może z zasług nie wynika, ale też nikt się raczej kłócił nie będzie, że jest jednak, tymczasowo przynajmniej, oznaką triumfu.

Problemy pierwszego świata

Często dość momenty olśnienia pojawiają się w toalecie, zazwyczaj jednak mają one miejsce podczas wypróżnień, nie ablucji, lecz i te drugie jak się okazuje mogą rodzić refleksję. Uderzyła mnie nagła świadomość rewolucji w czynności mycia, jaka dokonała się w moim przypadku na przestrzeni kilkunastu lat. Nie wchodząc w szczegóły, w krótkim okresie wszelkie techniczne utrudnienia dotyczące tego prozaicznego procesu, wszystkie niedogodności z nim się wiążące zostały postępem techniki i dobrobytu wyrugowane. Brzmi to może nieco górnolotnie, szczególnie, że temat przyziemny, lecz rzecz jest istotniejsza, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Ostatnie dwie, trzy dekady zmieniły nasze otoczenie subtelnie i znacząco zarazem. Pokolenie rewolucji przemysłowej większe na własne oczy cuda widziało, to prawda, ja jednak nie przeceniałbym pełzających zmian na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Wydaje mi się, że obecnie jesteśmy dość kurczowo uczepieni mentalnie przyszłości, od przeszłości raczej się odcinając, chyba, że dotyczy to osobistych, sentymentalnych kwestii. Jeśli idzie o poziom życia, raczej zapominamy i patrzymy do przodu. Pamiętam jeszcze, jak nasz kraj, jak świat cały, wyglądał dwadzieścia lat wstecz. Postęp jest piorunujący, tym mocniej piorunujący, że tak niezauważalny. Wtargnięcia parowozu, samolotu i bomby atomowej nie dało się przeoczyć żyjąc w czasach wielkich, epokowych zmian. Wydaje się jednak, że smartfon przeoczyć o wiele łatwiej. Mimo, że to jakże pożyteczne urządzenie dotarło błyskawicznie do niespotykanych wcześniej tłumów ludzkich. Dziś dopiero każdy omal leciał samolotem, przynajmniej jedna trzecia bogatszej połowy świata ma samochód, większość ciepłą wodę, prąd, Internet. Ludzie ery wynalazków słyszeli o nich. My z nich korzystamy.

I kiedy tak ciepła woda, dostępna dla mnie w dowolnej omal ilości i niewielkiej cenie, w ciepłym mimo zimowego chłodu pomieszczeniu obmywała moją skórę, kiedy przypomniałem sobie jak łatwe jest to w porównaniu z tym, jakie było, kiedy miałem tej skóry mniej, a jędrniejszą, to na wpół chaotycznym zapłonem neuronów przypomniał mi się Michel Houellebecq, ten genialny Francuz. Geniusz jego ujawnił mi się w tym momencie o wiele intensywniej niż dotychczas, choć jest to pisarz wielce mi przyjemny, człowiek, którego cenię i szanuję, niemalże podziwiam. Za myśl rzecz jasna, bo nie za styl życia. Mniejsza z tym jednak. Otóż Houellebecq opisuje w swoich książkach dość konsekwentnie problemy pierwszego świata. Jest w jego deskrypcjach trochę technofetyszyzmu (a może to tylko product placement?) – w tych wszystkich czułych opisach aut, apoteozach centrów handlowych, czy przedmiotów codziennego użytku, to prawda, ale jest przede wszystkim druga strona tego medalu – wyobcowanie, samotność, niemożliwość relacji; a medalem tym jest postęp.

Postęp (ściślej – postęp techniki) ma u Houellebecqa naturę dwojaką. Ma zresztą taką w rzeczywistości. Z jednej strony jest siłą pozytywną, ułatwiającą życie, zwiększającą przyjemność (a większość bohaterów książek pisarza to hedoniści). Z drugiej jednak – rodzi atomizację i rozpad społeczeństwa. Bohaterowie u Houellebecqa są tak ślepo oczarowani konsumpcją, z całą tą hipnotyzującą machiną marketingu i przemysłową doskonałością powtarzalności towarów i usług, jak karuzelą z kostkami zachwycony był w disneyowskiej Pocahontas piesek gubernatora Ratcliffe’a. Będąc zamożnymi obywatelami pierwszego świata zaczynają ich dopadać problemy dla tego świata typowe. Problemy nowe i na swój sposób unikalne. W odnalezieniu tej charakterystyki i opowiadaniu jej w doskonały sposób wyraża się właśnie geniusz Francuza.

Przez lata problemami ludzkości było zdrowie, pełny żołądek, w ostateczności miłość. My, klasa średnia zachodnich społeczeństw żołądki mamy pełne, a zdrowie, nawet jeśli nie pierwszorzędne, to przynajmniej na tyle solidne, by nie wadziło nam w cieszeniu się życiem. Zresztą wszyscy z wolna przeczuwają przełomy na horyzoncie. WZW C stało się już chorobą uleczalną, HIV przewlekłą, a zresztą i z niego kilka osób zostało już w pełni wyleczonych, co najpewniej niedługo przełoży się na setki milionów ozdrowieńców. Byłoby dziwne, gdyby w przeciągu następnego pokolenia nie znalazły się skuteczne metody leczenia większości nowotworów. W takiej sytuacji literatura realistyczna miała ostatni bastion w postaci problemów obyczajowych, które najczęściej sprowadzały się do wspólnego mianownika ludzkości, czyli problemów miłosnych. Houellebecq co prawda jest romantykiem, ale bardziej jednak hedonistą, w każdym razie jako twórca dzieł, czy protoplasta własnych bohaterów, więc zgadza się raczej z pewnym polskim raperem, że pytać o miłość nie ma sensu, gdyż mamy to przećwiczone, bo to pokolenie ją zgubiło na melanżu razem z telefonem. W takich okolicznościach okazuje się, że zmęczeni hedonizmem, osamotnieni dobrobytem nie potrafimy już nawiązywać długotrwałych i pożywnych relacji z drugim człowiekiem. Opętani przez przedmioty, zepsuci przez konsumeryzm cierpimy z braku prawdziwych więzi. I prawdziwych problemów; które wymyślamy sobie sami – nowe; jak umysł zdeprywowany sensorycznie śni iluzje; bo przyzwyczajeni latami ewolucji, setkami pokoleń do problemów przyziemnych, nie potrafimy żyć w świecie zbyt łagodnym.

 

Do końca

Jacek Walkiewicz, dość słynny polski coach, w swoich wystąpieniach mawia często: W życiu są rzeczy, które warto, i są rzeczy, które się opłaca, ale nie zawsze to, co warto, się opłaca, i nie zawsze to, co się opłaca, warto. Choć nie łatwo uniknąć dziś zarzutu bycia kolejnym Coelho, słowem argumentu trywialności w przypadku aforyzmu, to wydaje mi się, że coś w tym jednak jest.

Staję właśnie przed takim wyborem. Wydaje się, że się nie opłaca. Przedsięwzięcie jest nieco ryzykowne. Termin szalony. Szanse niepewne. Mimo to: warto.

Wiele zajęć różnych kwestii mnie w życiu nauczyło. Biegi długodystansowe: trzymać rozsądne tempo, nie szarżować i być konsekwentnym. Spekulacja na giełdzie: nie popadać w histerię w złych dniach i nie chwytać się kurczowo pierwszej okazji, gdy tylko pojawi się zysk, bo może zjawić się większy. Pewne lato nauczyło mnie również, by nigdy nie odpuszczać. Nie wolno przenigdy, pod żadnym pozorem, ani argumentem poddać się w walce o marzenia. Choćby kompletnie obłąkane były plany ich realizacji. Niechby nawet wyszło się na kompletnego idiotę w próbach ich zwyciężenia – walczyć. Walczyć i próbować. Jedyną alternatywą jest wieloletnia gorycz. Nie z przegranej bynajmniej. Z tego momentu, sekundy słabości, w której zdecydowało się wywiesić białą flagę.

Stagnacja eksplozji

Jestem więcej niż kiedykolwiek. Puchnę, eksploduję na otoczenie. Nigdy przedtem nie byłem tak dobrze odbierany, tak rozchwytywany. Nigdy wcześniej nie czułem się tak spójnie, racjonalnie, nie sięgałem planami tak daleko i szeroko. Nigdy tyle nie zarabiałem, a mimo to wiem, że to dopiero początek. Nigdy przedtem nie byłem tak płynny w angielszczyźnie. Nie było czasu, gdy spojrzenia kobiet tak bardzo grawitowałem. Nie było lat, bym więcej niż w tym roku podróżował. Nigdy wcześniej nie nauczyłem się tak dużo, w tak krótkim okresie.

I nudzę się.

Nudzę.

I w tych wieczornych powrotach przez zmarznięte miasto, w refleksach lśnień na taflach szyb, na ścianach brył, w świetlikach iluzji migoczących na elewacjach biur, w tych ciemnych alejach, zamglonych parkach, wieczornych przelewach, porannych koszmarach, we wszystkich tych chwilach, godzinach i dniach – uciekam. W siebie, w przeszłość. Im więcej energii pozornej, tym głębsze te wsobne autyzmy, im pieniądze większe, tym mniej wiem na co je wydać: bo na rzeczy ważne mnie nie stać, a najważniejsze nie mają ceny. Te kilka chwil zwierzęcego entuzjazmu sprzed piętnastu lat. Albo godzina przy stoliku z kimś, kto dawno już o mnie zapomniał. Lub choćby ta wódka z K. i jego pozerstwo, gdy nosił spirytus w piersiówce, gdy woził katanę w maluchu. Może też M. heroiczna, gdy z bólem gardła, głowy i serca wiodła mnie przez obce miasto, przez słońce i nocne światła, przez mosty i rzeki, kościoły i kawiarnie. Z pewnością M. w tysiącu godzin, w rozmowach nocnych i dziennych spacerach, w szaleństwie i mądrości, w dyskusjach i wygłupach.

Prawdziwe życie to kilka chwil. Kilka kobiet, rozmów, miejsc. Tak strasznie się rozcieńcza w tysiącach złotówek, tak sprytnie nam je kradną, tak tanio oddajemy…

2014

1. Praca.
2. Rynek pracy.
3. Pieniądze.
4. Czarodziejska góra.
5. Frustracja.
6. Her (Spike Jonze).
7. Warszawa wiosną.
8. Rozmowy rekrutacyjne.
9. Extremely loud and incredibly close.
10. Trapstep.
11. Australia.
12. Koniec i początek.
13. Przyjaźń > miłość.
14. Dziewczyna z poczty.
15. Rozmowa w Katedrze.
16. Nie kochać, lecz być kochanym.
17. Wizerunek > szczerość.
18. Twórczość = wytrwałość.
19. Włochy.
20. Wódka = narzędzie.
21. Miuosh – Prosto przed siebie.
22. Rynek kapitałowy.
23. Włodi – Wszystko z dymem
24. Sokół i Marysia Starosta – Czarna Biała Magia.
25. Doświadczenie > entuzjazm?
26. The Grand Budapest Hotel.
27. Schindler’s List.

Marzenia

Marek Dyjak w wywiadzie rzece opowiada, że chciałby pomieszkać w Portugalii, nawiązując tym do fado, portugalskiego bluesa, pieśniarstwa smutnego, melancholijnego, smakowania rozpaczy. Takie są i jego płyty – rozpaczliwe, dramatyczne, nie w tym jednak cel przywołania Dyjaka, bo moje uwielbienie dla rozpustnego taplania się w negacji szczęścia, w którym widzę głębię i specyficzną radość z brzmienia molowej tonacji zna każdy, komu choć odrobinę pozwoliłem zajrzeć w siebie. Idzie o marzenia. Pozornie niewygórowane, a w istocie koszmarnie drogie. Sam przez pewien czas sądziłem, że pożywnie dla życiorysu byłoby spędzić w każdym z krajów Europy rok lub dwa. Wmawiałem sobie coś, o czym dziś wiem już, że było naiwnością – że mianowicie można ten czas wypełnić pracą. Etat zabija. Powiedzmy wprost – nie sposób poczuć życia spędzając je na pracy. Te same biura, te same twarze, co dnia, czynności mechaniczne, robotyzacja jednostki redukująca osobowość do zbioru danych osobowych, biometrycznych, lajków na fejsie i historii kredytowej. Kogo jednak stać na choćby rok w Portugalii, czy Danii spędzony na spacerach po miastach, lekturze, być może zaczerpywaniu języka lub poznawaniu ludzi? Lifestyle i wolność sprowadzają się – co za banał – do wyboru między Nike, a Reebookiem, Apple, a Samsungiem i sneakersami, a trampkami. Im starsze daty urodzenia tym większa redukcja osobowości. Rozglądam się wokół i coraz mniej ludzi dostrzegam. Więcej życia we wspomnieniach dwóch J., kilku M., jakiegoś P., zapomnianej omal S.. Juwenilne wykwity różnorodności, która w kilka lat zredukowała się jak zbiór potencjalnych wyników równania w miarę jego rozwiązywania. Nawet te porównania powtarzam sam za sobą. Ot, starość.

Deliryczny aspekt pracy programisty

Być może to skutek seansu z Mr. Nobody. Film artystycznie tłumaczy nam złożoność wszechświata, wspierając się przy tym na teorii multiwersum składającego się z decyzyjnych rozgałęzień. Rzecz stara, choć ciekawie przedstawiona. Czyli każda nasza decyzja rozwidla świat, każda kolejna mnoży je jeszcze bardziej. Nie tylko decyzja, każda niedeterministyczna zmiana. Nie pamiętam nawet, gdzie pierwszy raz o tym przeczytałem lub kiedy pomyślałem. Mamy tu i pokrewne pomysły wyciśnięte z fizyki, jak czas nie kroczący liniowo, jak wymiary temporalne, a nie przestrzenne. Jest również miejsce na fatalizm, miłość i fantastykę naukową. To kolejny z filmów, które nie budzą mojego zachwytu, a konfuzję graniczącą ze stanem chorobowym, choć ciężko im odmówić walorów artystycznych.

Być może to zatem skutek filmu, że przeszło mi przez myśl, jak deliryczne w istocie jest bycie programistą. Nie dla jakiegoś popadania w umaszynowienie, że niby tak rozumiemy sprzęt, że przestajemy słuchać ludzi albo myślimy cyframi. Istnieje natomiast jeden specyficzny aspekt pracy programisty. Subtelne rozróżnienie między środowiskiem testowym, a produkcyjnym. Na testowym systemie można wykonać wszystko i nie ma to absolutnie żadnego skutku. Środowisko produkcyjne wywiera piętno na rzeczywistości. Tyle tylko, że są omal lustrzanymi odbiciami, z definicji nie mogą się zresztą o siebie różnić, poza rzecz jasna skutkami operacji na nich wykonywanych. Wyobraźcie sobie, że regularnie żyjecie na granicy dwóch światów. W jednym wszystko co robicie nie ma praktycznie skutku. W drugim każdy błąd ma ogromny koszt. W jednym kasujecie konto użytkownika i nic się nie dzieje. W drugim kasujecie i człowiek nie dostaje wypłaty. W jednym robicie przelew i zmieniają się kilobajty. W drugim robicie przelew i zmienia się życie. Jeden od drugiego różni się najczęściej jedną literą lub cyfrą w adresie serwera. Ot, deliryczny aspekt życia programisty.

Można by wręcz pomyśleć – a co jeśli nasz wszechświat jest tym testowym? Jeśli tu znajdowane są błędy i stąd całe zło? Cyfrowa teleologia, ha!